Wspinaczka do klasztoru Debre Damo
Nie jestem ani wspinaczem, ani wyczynowcem, ale czasami trzeba stanąć przed wyzwaniami, które wywołują szybsze bicie serca.
Debre Damo, to nazwa bardzo starego klasztoru w Etiopii, położonego na niezwykłej górze. Góra ta, w miejscowym języku nazwana jest amba, a polska nazwa brzmiałaby pewnie – Góry Stołowe. Amba ma płaską powierzchnię szczytową i pionowe, ale naprawdę pionowe ściany boczne.
W myśl prastarej legendy, żyjący w szóstym wieku Syryjski mnich Abuna Aregawi, jeden z Dziewięciu Świętych Etiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego, był budowniczym klasztoru Debre Damo. Bóg spuścił mu z góry ogromnego węża, po którym Święty wspiął się na szczyt.
Klasztor wybudowano dawno, dawno temu, bo aż w VI wieku naszej ery. Dostępny jest tylko i wyłącznie za pomocą liny zrzucanej z góry. Wspiąć się do niego mogą tylko mężczyźni, a kobietą wstęp jest absolutnie zakazany.
Ale łatwo powiedzieć “wspiąć”, kiedy stoisz u stóp wysokiej na piętnaście metrów pionowej skały. Miałem nadzieję, że w rzeczywistości będzie ona choć trochę pochyła, ale będąc u jej stóp, cała nadzieja prysła.
Z góry zwisa gruba na pięć centymetrów lina, jedyna droga prowadząca do klasztoru. Na noc jest ona wciągana, stanowiąc skuteczną barierę przed nieproszonymi gośćmi.
Dla ułatwienia, turystów asekuruje się drugą liną, splecioną z jakiejś śmierdzącej, paskudnej, koziej skóry.
No więc stoję pod tą skałą wysokości czteropiętrowego bloku z duszą na ramieniu i zastanawiam się wejść, czy nie wejść. Z jednej strony, myślę że to wariactwo, a z drugiej, przecież tyle ludzi weszło, czemu ja mam nie dać sobie rady.
Skała posiadała liczne występy więc wspinaczka szła szybko. Lina była gruba i łatwo było trzymać ją w dłoni i się podciągać. W pasie czułem ucisk drugiej, asekuracyjnej, śmierdzącej liny trzymanej przez mnicha u góry. No to wchodzę rozglądając się pilnie za skalnymi stopniami, wnękami, wypustkami lub dziurkami, które mogę dać oparcie stopą. Doszedłem wreszcie do góry, a to nie koniec, bo lina przywiązana jest do palika i trzeba się jej puścić i zrobić duży krok w lewo, do “drzwi” wejściowych. Uffff. udało się. Jestem na górze. W sumie to nie było tak źle, jak myślałem.
Zerkam w dół na malutkie figurki członków grupy i czekam, aż specjalną dodatkową linką wjedzie na górę mój aparat fotograficzny.
Czuję się faktycznie jak na szczycie jakiś Gór Stołowych, Zaginionego Świata Conana Doyle, albo wenezuelskich tepui. Bo to jest prawdziwy świat zaginiony, odseparowany od pędzącej rzeczywistości, pogrążony w modlitwie i medytacji.
Debre Damo zamieszkuje grupa diakonów. Opiekują się oni prawdziwą perłą Etiopii – klasztorem z szóstego wieku. Przetrwał on do naszych dni w niezmienionej postaci. Panuje w nim specyficzna atmosfera ciszy i skupienia.
Mnich pokazuje przybyłym bogato ilustrowane księgi, przepisywane od lat manuskrypty w starożytnym języku gyyz.
Na dziedzińcu mnisi śpiewają swoje pieśnie w niezrozumiałym dla nas języku.
Widoki rozciągające się z płaskowzgórza Debre Damo są przecudowne. Zdjęcia nie są w stanie oddać tamtych górzystych, kolorowych krajobrazów.
Na horyzoncie widać kilka płaskich gór, charakterystycznych dla tego regionu Etiopii amb. Kolorowe piargi i rumosz skalny, a pod nogami intensywnie zielona trawa. Można stać jak zaczarowanym i wpatrywać się w te piękne krajobrazy. Przyroda jest jednak niezrównana w tworzeniu arcydzieł.
Jeszce parę (parędziesiąt) zdjęć i czas schodzić na dół. Wiadomo, że zawsze jednak łatwiej wejść, niż zejść. Ale po kilku trudniejszych początkowych metrach, szubko zsuwam się opierając nogi o skały. Wędrówka w dół trwa dłużące się sekundy, ale w końcu ląduję bezpiecznie u podnóża góry. Pozostaje radość ze zdobycia ciekawych wrażeń. No i podziękowania dla całej grupy, że tak wytrwale na mnie poczekała.
Do autobusu odprowadza nas cała gromada etiopskich dzieci. Kolorowe, uśmiechnięte.
Obejrzyjcie jak to było i posłuchajcie śpiewu tamtejszych mnichów. Najlepiej na stronie youtube i w jakości HD. A jak się spodoba, to nie zapomnijcie dodać swój komentarz lub zasubskrybować mój kanał YouTube.