Delta Orinoko, czyli najbardziej niesamowity dzień wakacji
Prawdę mówiąc, to nie wiem jakimi słowami mam opisać wydarzenia dwóch ostatnich dni. Rzeka Orinoko urzekła nas, a prawdziwa dżungla wręcz zaczarowała.
Po bardzo długim przelocie z Europy do Ameryki Południowej, trzech transferach samolotowych i dwóch pośrednich hotelach, przyszedł czas na prawdziwą nagrodę. ORINOKO. Przez chwilę moża się było poczuć jak Arkady Fiedler, zaszywający się w głąb dorzecza tej potężnej rzeki.
Na półcnoc od Puerto Ordaz znajduje się niewielkie miasteczko Temblador. Typowe, wenezuelkie miasteczko. To tu tak naprawdę po raz pierwszy zetknęliśmy się z Wenezuelą i Wenezuelczykmi.
Miasteczko jak wiele innych położone wzdłóż głównej ulicy. Dziesiątki małych sklepików i zakładów usługowych ulokowało się po obu jej stronach i także na środkowym pasie łączącym obie jezdnie. Jak na przykłąd sprzedawca bananów, manioku, melonów, sera, a nawet uliczny fryzjer, podobnie jak w Indiach strzygący ludzi pośród przejeżdżających samochodów.
Osobna historia, to liczne drobne punkty gastronomiczne, garkuchnie, patelnie, naczynia z gorącym tłuszczem porozstawiane na chodniku i przygotowujące specjały kuchni wenezuelskiej.
Najpopularniejsze tutaj danie uliczne to arepas, rodzaj placka-chlebka, nadziewanego serem, kurczakiem, lub szarpaną, gotowaną wołowiną.
Pierwsze zakupy i związane z tym próby porozumiewania się.
Handel na środku ulicy.
Maniok i inne egzotyczne warzywa.
W Orinoko żyją nie tylko piranie, ale także dużo innych ryb.
Kolorowy, paprykowy zawrót głowy.
Już z daleka czuć obecność orgomnej rzeki. Równina, aż po horyzont jest równa jak stół. Efekt wyrównywanie powierzchi ziemi przez liczne w dziejach gigantyczne wylewy.
W przystani w Boca de Uracoa przesiadamy się na łodzie.
Nie były to jednak indiańskie pirogi, napędzane wiosłami, ale motorówki z przyczepionymi dwoma potężnymi silnikami Hondy. Ich nazwa Orinoco Express , jest całkowicie adekwatna do rozwinajej prędkości. Dzięki temu pokonują one w niecałą godzinę dystans około 50km przenosząc pasażerów daleko od świata cywilizacji w głąb delty Orinoko.
Wilgotność powietrza była dosyć znaczna. Po chwili zaczął padać deszcz. Lunęło. Do tego pędzące błyskawicznie motorówki powodują, że deszcz i wiatr wali w ciebie z szaleńczą zaciekłością.
Orinoko. Szeroka w tym miejscu na kilkaset metrów rzeka, najpotężniejsza jaką w życiu widziałem, robi ogromne wrażenie. Raz poprzez swoją wielkość, dwa poprzez totalną egzotykę, a po trzecie przez świadomość jaki to kawał świata trzeba przebyć, aby się tutaj dostać.
Ruch na wodzie jest umiarkowany. Przemykają nieliczne motorówki z turystami, wąskie indiańskie łodzie i całkiem wąskie i małe pirogi.
Na brzegach od czasu, do czasu widać skupiska domków. Przeważnie są to małe chatki na palach, położone tuż nad Orinoco, ale zdarzają się także murowane, kolorowe domki, wybudowane na wzgórzach za pieniądze pochodzące z subwencji rządu Wenezueli.
Deltę Orinoco zamieszkują indianie Waraho. Część z nich zajmuje się tradycyjnym łowiectwem i rybołówstwem, a część obsługą ruchu turystycznego. Utrzymują hoteliki, przeworzą turystów i wytwarzają pamiątki. Najczęściej są to plecione koszyki, hamaki, figórki zwierząt z balsy, wisiorki i bransoletki. Wszystko to cieszy się dużą popularnością, więc pewnie na głód nie narzekają. Indianie Waraho żyją bardzo skromnie. Wioska skłąda się z kilku porozrzucanyh wzdłóż Orinoko osiedli po kilka domków. Zasiedla je przeważnie jedna rodzina. Dzieci jak dorosną, dowożone są normalni łodziami do szkoły podstawowej.
Indianie Warao.
Motorówki Orinoco Express dość szybko opuszczają główny nurt rzeki i wpływają, do jednego z tysięcy kanałów. Rzeka już nie jest taka szeroka, można z bliska przypatrywać się bujnej roślinności i krążącymi nad dżunglą ptakom.
Przestaje padać deszcz. W tym szalonym pędzie wiatru, kurtki i bluzy momentalnie wysychają. Jak się miało później okazać, przez cały pobyt tutaj, nie udało się wychnąć ani razu. Z uwagi na ograniczony bagaż do jednego plecaczka, chodziliśmy cały czas w tym samym, mając jednie koszulkę do przebrania na noc.
Pierwszy konakt z osadą Mis Palafitos, to po prostu euforia i niedowiara, że to właśnie w takim miejscu i w takim otoczeniu wypada nocleg!
Wyobraźcie sobie osiedle kilkudziesięciu maciupkich, jednoizbowych domeczków porozrzucanych w samym środku dżungli, tuż nad brzegiem rzeki. Ustawione wszystkie są na dwu metrowych palach wpitych w ziemię. Z uwagi na porę suchą i niski stan Orinoco, były one wszystkie odsłonięte.
Mis Palafitos.
Każdy domek był specjalnie przygotowany pod turystów. Zawirał dwa oddzielne łóżka, maciupki stolik z stojącą w szklance świeczką, prysznic (wyobraźcie sobie kąpiel w wodzie wprost z Orinoko!) i ławę na ubrania.
Posiadał jedynie stały dach, tak jak domy indian Waraho. Dla wygody turystów ściany wykonane były z gęstej siatki, która zatrzymywała insekty i inne, nie znane mieszczuchowi stwory z dżungli, oraz dawała odrobinę intymności. Deski na domki nie pochodziły z tartku, ale były cięte zwyklą piłą spalinową. Przed drzwiami wejściowymi był taras, stolik, oraz dwa wygodne fotele wykonane z dwóch desek, w których można siedzieć godzinami i wschłuchiwać się w odgłosy dżungli.
Pogoda zmieniała się co pół godziny. Wychodziło słońce, zaszło, pokropiło, lunęło i znowu wyszło słońce. Prawdziwy koktail pogodowy. Zostaliśmy naprawdę mocno przeciorani przez panujący tutaj klimat, błoto i insekty. Wszscy bliśmy cały czas mokrzy od stóp do głów, śmierdzący od potu i od błota, które oblapiało nasze spodnie i buty. Ale za to szczęśliwi jak rzadko. Była to taka radość małego dziecka, co nagle trafia do krainy, gdzie wszytko jest nowe, nieznane, zmiania się wokół i cały czas dostarcza nowych bodźców.
Po prostym obiedzie serwowanym przez Indian Waraho czas na kolejne atrakcje. Krążymy po kanałach składająych się na deltę Orinoko. Na przemian pada deszcz i wychodzi słońce. Kiedy przybijamy do brzegu i wchodzimy w głąb lasu leje na dobre. No cóż, wszak noszą one nazwę deszczowe lasy równikowe, więc musi padać. W dżungli nie ma żadnych ścieżek. Są jakieś ślady przedzierania się zapewne poprzednich grup turytów. Gdzęźniemy w błocie zapadając się czasem na głębokość całego gumowca. Na głowę się leje z nieba i z drzew. Robienie zdjęć w takich warunkach graniczy z cudem. Nagle, zahaczam nogą o jakiś konar i ląduję obiema kolanami w błocie. Wstaje utytłany czarno-brązową mazią, o specyficznym zapachu. Zajęty oglądaniem widoków i fotografowaniem, nawet nie zauważem, że grupa całkiem gdzieś zniknęła. Ogarnia mnie to cudowne uczucie bycia przez chwilę sam na sam z dziką przyrodą, w całkowicie nie znanym i obcym środowisku.
Dżungla.
Odbiajamy łodziami od brzegu i wpływamy w wąski kanał. Indianie rozdają wędki (zwyczajne patyki) z nadzianym na haczyk kawałkiem kurczaka i rozpoczyna się zabawa w łowienie pirani. Sztuka ta polega na rytmicznym waleniu w wodę wędką i oczekiwaniem jak przywabiona pirania dopłynie i połknie haczyk. Przeważnie jednak piranie połykają nie haczyk, ale obgryzają umiejętnie mięso. Przez kilkanaście minut udaje się zwykle złowić kilka piranii. Są to małe, niepozonie wyglądające rybki, z niewielką, za to mocno najeżoną zębami szczęką. Brrrrrr, ciągle nimi kłapią i szukają celu.
Brzegi Orinoko porasta ciekawa rośliność. Gęsta, pomokła i nie do przebycia. Z ptaków spotkć można występujące i w Polsce czaple białe.
Nad rzeką rozsiane jest wiele indiańskich osad. Pomimo oddalenia od cywilizacji, żyją podobnie jak my. Mężczyźni zajmują się pracą(łowiectwo rybołóstwo, turystyka), kobiety gospodarstwem, handlem i wyrabianiem pamiątek (karmią piersią swoje maleństwa nawet podczas handlu), dzieci dopływają pirogami do szkół podstawowych.
Przybiejamy do kilku wiosek-rodzin. Wszyscy serdecznie nas witają i oferują swoje wyroby. Są to przeważnie wyplatane koszyki, rzeźby w drewnie (balsa!!! kto kiedyś sklejał modele samolotów wie o co chodzi), hamaki (nalepszy w dżungli sposób na spanie), oraz wszelkiego rodzaju wisiorki i bransoletki. Ceny bardzo umiarkowane. za parę złowych można kupić ładną ozdobę, a za 10-30zł coś fajnego na prezent lub do domu. Tutaj także najtańsze są hamaki. Poniżej 100zł można kupić są tą oryginalną indniańśką pamiątkę i rozwiesić pomiędzy drzewami w ogrodzie.
Wenezuela nie należy wcale do państw tanich. Ceny są całkiem polskie lub europejskie, a stopa życiowa dość niska.
Powrót do ostady Mis Palasitos upływa bardzo radośnie. Już nikomu nie przeszkadza, że ma całą odzież mokrą i nic do przebrania, aż do końca następnego dnia. My, tak przyzwyczajeni do cywilizacji, nie zatraciliśmy do końca możliwości adaptacji do różnorodnych warunków przyrody.
Więc mokrzy i pachnący inaczej, ale szczęśliwi wysiadamy z łodzi, aby jeszcze raz wpaść w podziw nad Mis Palafitos. Ta cudowna osada na palach jest tak jednorazowa i tak odjazdowa, że trudno nie wyjść z podziwu. Nie trzeba nigdzie wychodzić poza jej obręb. Dżungla jest wszędzie wokół.
Dżungle porasta wiele palm, palma moriche, palma ze specjalnymi kolcami, chroniącymi ją przed zwierzętai chcącymi wspiąć się na nią i pokosztować pysznych owoców oraz plama krocząca, która buduje wciąż nowy system korzeniowy, gdy stary obumiera.
Kwiaty, ptaki, jaszczurki, owady, plątanina zarośli i lian. Wszystko tutaj jest na wyciągnięcie ręki.
Wieczorna kąpiel pod prysznicem w wodzie prosto z Orinoko, to wpspomnienie niezapomniane. Chłodna, orzeźwiająca, a równocześnie brunatna, ze specyficznym zapachem i zawiesiną.
Nocą oczywiście, że nie da się zasnąć. To nie sterylny hotel w Lizbonie. Tutaj wisi w powietrzu coś nieznanego. Po zmroku wszelkie dzwięki rolegają się ze wzmożoną siłą. Jakieś cykady, świrszcze, ptaki, pluski, skowyty, no i najbardziej frapujący odgłos. Wyjce! Stada małp zaznaczają swoją obecność. Samce rozpoczynają nocne wycie, ogłaszające wszem i wobec zakres ich terytorium. Fala wycia rozlga się z przerwami przez całą noc. Trzy razy nocą wychodzę na pomost przed domek i siadam na “foteliku”. Wsłuchwanie się w ogłosy przyrody stwarza jakąś magię. Nagrywam dzwięki, aby ocalić te ulotne chwile od zapomnienia. Wiem, że całymi latami będę wracał do tych chwil.
Wenezuela, luty 2012 roku.