Wodospad w Sopotni Wielkiej, czyli udany atak na Pilsko
Nie jestem specjalistą od kąpieli w wodospadach i to w dodatku w ubraniu, z plecakiem, w butach górskich i aparatem fotograficznym w dłoni, ale skoro piszę te słowa to znaczy, że udało mi się wyjść cało z niespodziewanej przygody.
Działo się to wszystko podczas jesiennej wycieczki paczki starych przyjaciół z klasy 4b i jednego „przybłędy”.
Powitanie
Zaczęło się wszystko według planu.
W piękny słoneczny poranek zjawiliśmy się na placu gospodarstwa agroturystycznego pani Teresy Pierlak w Sopotni Wielkiej. Długie powitanie urozmaicane kawą, ciastem i ustaleniem szczegółów trasy.
Obecni:
- Beata- moja żona
- Bożena
- Danka
- Darek
- Mirek
- Jacek
- Fiona rasy sznaucer miniaturka
Pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę głównej atrakcji jaką szczyci się Sopotnia Wielka, największego w polskich Beskidach wodospadu na rzece Sopotnia.
Woda spływa tutaj kaskadami po długiej na 12 metrów skalnej płycie nachylonej pod kątem około 40 stopni.
Pogoda była piękna. Sceneria także. Nic więc dziwnego, że oddaliśmy się z zapałem fotografowaniu. Kaskady wody pięknie opadały, wzbudzając w powietrzu mgiełkę. Woda huczała, a całość z bliska robiła naprawdę dobre wrażenie.
Upadek
Zrobiłem kilka naprawdę udanych ujęć moją ukochaną Minoltą A200 i rozpocząłem serię zdjęć całej grupy stającej na mostku.
Chcąc skorygować perspektywę na jeszcze doskonalszą zrobiłem parę kroków do przodu i raptem poślizgnąłem się na zdradliwej pokrytej mgiełką wodną i liśćmi skale. Padłem na ziemię i zacząłem się w błyskawicznym tempie zsuwać na dół. Bezskutecznie wypatrywałem chwytów na gładkiej powierzchni i próbowałem się chwycić czegokolwiek. Nadaremno. Nabrawszy dużej szybkości wyskoczyłem za próg skalny i spadłem prosto w dół. Tak jak stałem z plecakiem na plecach, w górskich buciorach, z aparatem w ręce znalazłem się raptem w całości pod wodą.
Czy byłem zaskoczony? No, pewnie! Woda ogarnęła mnie znienacka ze wszystkich stron. Szybko podpłynąłem do skały na brzegu. Miałem szczęście, że tam pod wodą była wygodna półka skalna, na której stanąłem. Jak tylko ręce miałem nad wodą to błyskawicznym ruchem wyjąłem z aparatu akumulator. Ufff.
W tym czasie zaczęła nadbiegać pomoc. Tak nagle im zniknąłem z pola widzenia, że z początku nie wiedzieli, czy ja jaja sobie robię czy co. Pierwszym nadbiegającym ratownikiem był Mirek z aparatem w ręku, a zaraz potem moja żona i wierny pies. Mirek nie wiedział, czy mnie wyciągać, czy fotografować!
Cała ekipa pomogła mi szybko dojść do siebie. Jeden suszył aparat, drugi pilot z samochodu i telefon komórkowy, trzeci dokumenty, a czwarta osoba pomagała mi się szybko przebrać w coś suchego. Zrobiłem mały striptiz nad wodospadem i jednym słowem cała sytuacja została szybko opanowana.
Orientacyjny plan lotu: :)
Pośpiesznie wróciłem na kwaterę przebrać się w suche ubranie i już trochę spóźnieni ruszyliśmy na Pilsko.
Wymarsz na Pilsko
Wprost spod wodospadu trasa prowadzi najpierw żółtym szlakiem na przełęcz Przysłopy, potem czarnym poprzez malownicze polany Malarka i Uszczawne, aby na koniec dołączyć do zielonego prowadzącego wprost na Halę Miziową.
Hala Miziowa i jej zagospodarowanie to obraz nędzy i rozpaczy. Owszem nowe schronisko pomimo swoich rozmiarów jako tako wpasowuje się w krajobraz. Duża sala restauracyjna z pięknym, trójkątnym oknem widokowym robi wrażenie. Ale już samo menu, ceny, otoczenie budynku budzi mieszane uczucia. No bo co powiecie na zupę za 9zł, na którą każą czekać 10 minut? Albo grill-bar gdzie brakuje piwa, a na turystów czekają cztery, tak powtarzam CZTERY kiełbaski.
Do tego śmierdziele na motocyklach i quadach dopełniają cały obraz.
Wejście na Pilsko czarnym szlakiem należy do tych, co to należą do szybkich i konkretnych. Prowadzi prosto w górę bez jakiś specjalnych zawijasów wprost na kopułę zwięczającą Pilsko. Piszę kopułę, ponieważ taki właśnie bardzo spłaszczony kształt ma wierzchołek.
Do niedawna to jeszcze były dwa wierzchołki. Polski, ten niższy wymyślony chyba tylko na potrzeby komunistycznego systemu, ponieważ niewiele się odcina od słowackiego, tego właściwego. Gdyby nie tablice, to nawet byśmy nie wiedzieli, że nasza wycieczka ma znowu charakter międzynarodowy.
Widok ze szczytu Pilska jest przedni i warty trudu potrzebnego na jego zdobycie. Od razu wróciły liczne wspomnienia. Przecież, gdzie się nie rozejrzeć, to już byliśmy i związana jest z tym jakaś ciekawa historia. Babia Góra, Królowa Beskidów, świadek naszych pobytów sprzed dwóch lat. Wielka Rycerzowa, Muńcoł, Ujsoły, gdzie miała miejsce pierwsza wycieczka klasowa po latach. Rysianka tyle razy odwiedzana na nogach lub na rowerze i ciągle jakoś tam się ponownie trafia. Tatry Zachodnie, które w krótki listopadowy dzień przewędrowaliśmy w połowie w świetle słońca, a w połowie przy świetle księżyca, Romanka, na której stokach przedzieraliśmy się przez las. Beskid Mały, przeurocza Mała Fatra, Tatry Niżne, Wielki Chocz wraz z sąsiadującymi dolinami Prosiecką i Kwaczańską, będąca obecnie u mnie na tapecie Wielka Fatra, wszystko to porozrzucane wokół na linii horyzontu.
Zejście żółtym szlakiem to prawdziwa szkoła przetrwania dla nóg pomiędzy plątaniną korzeni i kamieni zanurzonych w zupie błotnej. Pomimo, że bardziej płaski od czarnego, to jednak wymagający o wiele więcej energii. Za to bardzo ciekawie poprowadzony, wśród kosodrzewiny, świerków, jarzębiny i różnych wykrotów i cudów przyrody.
Droga byłą bogata w hale i polany i przez to bardzo widokowa.
Głęboko w lesie czekało na nas jesienne spektrum barw buków.
Zielony szlak przechodzi równolegle do bardzo ciekawych wychodni skalnych, takiego płytkiego mini wąwozu, ciągnącego się na odcinku kilkudziesięciu metrów. Oświetlony zachodzącym słońcem starodrzew świerkowy wygląda tajemniczo, bajecznie kolorowo i efektownie. Gęsty las przecinają pojedyncze promienie słoneczne, rysujące na podszycie zagadkowe kształty.
Z drugiej strony szlaku wąziutkie ścieżynki prowadzą na skalne występy, zawieszone wysoko nad opadającym zboczem. Jakże nietypowe dla beskidzkiego krajobrazu. W lesie wypatrzeć można jajowate korony limb, nasadzonych tutaj ręką człowieka.
Kawałek dalej odchodzi ścieżka na Halę Górową, gdzie w lecie rozbija swój obóz studencka baza namiotowa.
Do Sopotni Wielkiej dochodzimy już po zapadnięciu zmroku, umilając sobie drogę niekończącymi się dyskusjami i wspomnieniami.
Ognisko
Szybko się odświeżamy i NIE rozpoczynamy żadnych przygotowań do ogniska! Dlaczego nie? No bo Darek przeszedł tym razem sam siebie i przygotował dla nas wszystko co tylko się dało przygotować.
Grzeniec Galicyjski szybko rozgrzał i ciała i umysły
Toast szampanem Martini, a nie jakimś tam Dorato, a z masarni w Orzeszu Darek przywiózł najlepsze kiełbaski, kiełbasy, boczki i karczki.
Tak też wyposażeni zasiedliśmy do tradycyjnego ogniska, gdzie rozmową, śpiewom, grillom, pieczeniu ziemniaczków nie było końca. Księżyc prawie że w pełni, zaglądał nam do lampek wina i do puszek z piwem.
A o czym żeśmy radzili i co żeśmy prawili to tylko leśne skrzaty raczą wiedzieć …
Pożegnania
Ranek przywitał nas słoneczny i rześki. Obfite, nieśpieszne śniadanie postawiło nas na nogi.
Nastąpił niemiły moment pożegnań, który rozciągnęliśmy na całą długość Doliny Sopotni i część niebieskiego szklaku prowadzącego zboczami Trzech Kopców na Rysiankę.
Po ustaleniu nowego terminu wycieczki klasowej część osób zeszła z powrotem do samochodów, a Uratowany Topielec i reszta podążyła wprost na Rysiankę. Piszę „wprost”, ponieważ nie okrążaliśmy całej doliny w poszukiwaniu niebieskiego szklaku, tylko poszliśmy przecinką prowadzącą prosto do celu.
Rysianka
Stoki Rysianki porasta bukowo-świerkowy las z młodymi odrostami świerczków, jagodami i masą grzybów.
Oto ja w we własnej osobie, jako grzybiarz amator. Zebrałem cudowne kapeluszaste grzybki, zidentyfikowane jako podgrzybki.
Podejście było strome, ale zmierzało prosto do schroniska na Rysiance.
Schronisko na Rysiance było jak zawsze pełne ludzi, choć ich liczba nie była dzisiaj jakaś odstraszająca. W sumie cicho i kameralnie.
Tradycyjne Jadło Drwala, piwo i błogie leżenie na trawie połączone z delektowaniem się panoramą i uciekanie w górskie wspomnienia.
Planu wycieczki nie udało nam się wykonać i Romanka znowu oparła się naszym stopom. Zeszliśmy wprost do Sopotni Wielkiej pięknym i wijącym się w lesie niebieskim szlakiem.
Na tarasie baru Nad Wodospadem, Beata z Danką wypiły jeszcze kubek pożegnalnego grzanego wina i podsumowaliśmy cała wyprawę.
Na zakończenie zrobiliśmy jeszcze wizję lokalną wodospadu, aby na spokojnie prześledzić miejsce, przyczynę upadku i tor lotu. Na tablicy poglądowej pisało jak byk: „śmiertelne niebezpieczeństwo dla kąpiących się”!
No i tak szczęśliwie zakończył się nieszczęśliwie rozpoczęty kolejny weekend w górach.
Do zobaczenia!