Andrzejki całkiem na rowerowo
Andrzejki, to tradycyjna polska okazja, aby ją hucznie obchodzić. Hucznie, nie znaczy na sali z orkiestrą i morzem wódki.
Tym razem Andrzejki odbyły się na rowerowo. Najpierw tradycyjna trasa z Gliwic do Łączy, do mekki wszystkich rowerzystów, szukających w ciepłe dni złocistej ochłody. Ostatecznie spotkaliśmy się wszyscy w Tworogu Małym, gdzie chciałoby się rzecz – wsi spokojna, wsi wesoła.
Oto ekipa śmiałków bogata w dwóch Andrzejów, gotowa do uczty. (foto: Andrzej Szymański)
Spontaniczna organizacja imprezy stanęła na bardzo wysokim poziomie. Niczego nie zabrakło, a domowej roboty ogórasy, smalec i inne specjały, rozpływały się wprost w ustach.
Moje stanowisko ogniowe. Kiełbaski były także mniam, mniam.
Powietrze było na tyle zimne, że piwo trzeba było dogrzewać w cieplejszym od niego stawie.
Ale byliśmy dobrze przygotowani, nawet na największe spadki temperatury!
Tak żeśmy się andrzejkami rozgrzali, że pora na ochłodę i przeliczenie karpi w stawie.
Marek powiedział: najbardziej zimno było mi tylko w szyję. Doskonałe testowanie odzieży termoaktywnej i pampersa.
W sporcie rowerowym najważniejsza jest rozgrzewka.
Ognisko zawsze i wszędzie niesie ze sobą nieuchwytny czar.
Ostatnie, pożegnalne akcenty. Słońce szybko schowało się w koronach drzew i gdy opanowała nas noc przystąpiliśmy do odwrotu.
Podróż powrotna do Gliwic, to była przygoda sama w sobie. Ponieważ magiczna granica 0,02 promila została przekroczona w mniejszym, a przez niektórych w większym stopniu, droga nie mogła prowadzić ani jednym centymetrem asfaltu.
Ruszyliśmy jak torpedy. Wyposażeni w wypasione lampki rozświetlaliśmy pogrążany w ciemności las. Fantastycznie wyglądały cienie, kiedy padające od tyłu światło lampki LED wyświetlało moją powiększoną sylwetkę na mijanych drzewach. Księżyc świecił w pełni i zalewał las trupiobladą poświatą.
Ktoś, kto jechał z przodu co chwilę pokrzykuje – Błoto! Błoto! Błoto!. Przejeżdżamy kolejne kałuże, które normalnie za dnia staralibyśmy się omijać. Jedziemy po klejącej się mazi, która coraz bardziej nas oblepia.
Dup! Ktoś leży przede mną. Dup! Leżę i ja. Dup! Majka wjeżdża mi do plecaka. Szybko się zbieramy i jedziemy dalej.
Dup! Dup! Słyszę ponownie za sobą. Ktoś krzyknął – Padamy jak koty!, a ja słysząc to, o mało ze śmiechu nie spadam z siodełka.
I jak miało być hucznie, to było. Na koniec huknęła dętka w rowerze. Lecz cóż to dla nas.
Podziękowania dla całej ekipy za dobrą zabawę, dla siostry Majki i wszystkich za zmysł organizacyjny, a dla Marka za udostępnienie swoich latyfundiów spontanicznej braci rowerowej. Oby puszczyki rozmnażały się Tobie w tej budce, po wsze czasy ;) Andrzejki zaliczone.